Portimao - Santa Cruz Tenerife


Po długim oczekiwaniu w deszczu, sztormowej pogodzie i wyczekiwaniu na odpowiednie warunki do żeglugi, w sobotę 15 listopada podjęliśmy decyzję że wypływmy nazajutrz o 11:00, wraz z wysoką wodą. Rano w niedzielę odbyło się spotkanie sterników i podjąłem decyzję o wypłynięciu, połowa z nas postanowiła poczekać. Wachałem się jeszcze czy nie opóźnić wypłynięcie do poniedziałku rano. Było dużo rozterek bo karty rozdawała prognoza pogody i każdy analizował  po swojemu jak to rozegrać. Wyglądało na to że przez pierwsze dwa dni będzie mały łomot żeglując półwiatrem, a później już ma być dobrze czyli z wiatrem, no i prognozowana końcówka etapu ciągle się zmieniała  Założyłem że pożegluje bardziej na zachód w kierunku Madery bo pod afrykańskim brzegiem za pare dni miało wiać mocniej niż na zachodzie wierząc prognozom.



Niedziela 16 Listopada 2025 godz 11:00

Start, oddanie cum zabranie na hol Pixela i wyjście na silniku z mariny do główek wejściowych, Ocean, żagle w górę 1 ref na grocie i zaczyna się żegluga pełnym bajdewinem, fala jeszcze nie rozbudowana do mertra wysokości, krótka dająca nam odczuć że jest, wiatr w podstawie to stałe 5-6 B, słonecznie, jest nieźle chociarz spodziewałem się pełniejszego kursu. Widzimy się z pozostała trójka żeglarzy Pixel z przodu, Falka z Asią G lekko z tyłu po mojej prawej, zawietrznej. I tak to wygląda, orkiestra jachtowa wraz z wiatrową grają swoją melodię, jeden hals, jedej jacht, jeden żeglarz. Przed startem narobiłem żarcia, żeby nie bawić się w gotowanie bo może być różnie na początku. Dzień minął i zapadła noc, wszystko ustawione, Ancymon dzielnie znosi falę, a i jego pasażer też ma się nieźle, można zacząć robić drzemki i wejść w tryb rejsowy. 

Zaczęło się drugiej nocy wiatr stężał w podstawie 6-7B, deszcz co chwila, ciągle pełny bajdewind, grot 3 refy, dziady czasem włażą na pokład, co się  wychylę  to dostaję bryzgą po gębie, na dodatek dopadła mnie choroba morska jest ciężko, ale stabilnie, spanie tylko możliwe na podłodze. W pewnym momencie zauważyłem że zdjęło mi silnik z pantografu wisiał na resztce wygiętej śrubie mocującej, musiały działać niezłe siły że aż tak ją wygieło, upchałem więc silnik do kokpitu, śrubę mocującą oczywoście utopiłem :) Po trudnej nocy nastał słoneczny dzień wiatr ciągle mocny z połówki grot ciągle na trzy refy jest dobrze.

        We wtorek 18tego po spokojnej nocy z przerwami na szkwały nisące deszcz, dzień objawił się wiatrem z rufy, jest słońce, pełen relaks żegluga pod samym fokiem bo z grotem samoster nie chciał współpracować, może dlatego że  został rozkołys i buja na wszystkie strony, nieważne czas nabrać siły na nowo. Po południu kombinacje żaglowe, wygrał genaker, ale foka też zostawiłem, także na całą noc. 

Środa to kolejny dzień ze słabymi wiatrami, czasem zmiennymi bo potrafiło powiać w twarz, jak dotąd najgorszy dzień żeglugi dla mnie, dużo kombinacji a efekt w postaci dystansu mizerny, za to pojawiające się deszcze dały możliwość wzięcia małego prysznica. Na horyzoncie pojawił się i szybko zbliżał żaglowiec  Alexander von Humboldt II, płynie do Funchal na Maderze, może to dobry omen dla mnie bo powrócił wiatr z rufy i postawiłem  dwa foki nie musząc robić nic więcej na  pokładzie. W czwartek dostałem więcej wiatru więc trzeba zakasać rękawy, po południu dokładam do bliźniaków grota a co tam, zacząłem też płynąć bardziej na południe (SSW). prognoza z inreach obiecywała wiatr z kierunków bardziej wschodnich , ale jak się później okazało na obiecankach tylko się skończyło wodząc mnie dwa dni za nos przesuwając co rusz termin randki. Do samotnego żeglarza dołączył mały skrzydlaty przyjaciel, nie był zbyt rozmowny, chciał tylko odpocząć, ale wprowadził ożywienie w jachtowym rytmie. 

a żaglowce po morzach jeszcze pływają
 
pasażer na gapę
 

W nocy postanowiłem nie odpuszczać i pocisnąć do przodu, w kabinie jak mawiamy setkowicze jest jak w washing machine, jesteś wszędzie i w każdej pozycji o pożądku i normalnym spaniu zapomnij, gotowanie to już wyższa akrobatyka, nawet zrobienie 2 wymaga innego skupienia :). 

 

 Kolejny dzień radości z surfwania po dużych falach , na jednej z nich na zjeździe gps pokazał ponad 14kt szaleństwo, 80 m liny za rufą robi robotę jest stabilnie i można podziwiać majestat oceanu z pokładu dzielnej małej setki nie martwiąc się o przetrwanie.  Z obliczeń wynika że po zmroku powinienem zobaczyć światło latarni Punta de Anaga na Teneryfie o zasięgu 21MM, już blisko. Zwalniam idę pospać bo znając siebie jak zobacze światło to będzie mnie ciągnąć do niego jak  ćmę, i nici ze spania, wiatr też miał taki plan i spuścił z tonu, ale ogon z lin za rufą pozostał. Padłem jak śledź nawet nie wiem kiedy i nie zdążyłem ustawić timera pospałem całkiem dobrze bo nie rzucało i było w miarę cicho, ale i prędkość była żółwia. Jest światło latarni, dwa foki skutecznie mi je zasłaniają , zwijam liny do kokpitu i siedzę na zewnątrz wypatrując lądu, bliżej coraz bliżej i jest wyspa nie mogę napawać sie jej widokiem bo ciemna noc, Nagle coś walnęło w ster przeklnąłem cholerne sieci myśląc że to jedna z nich rano okazało się że straciłem prawą płetwę stabilizacyjną wraz z mocowaniem. W oddali widzę łunę światła tam pewniej jest Santa Cruz ale zasłania ją coś co wygląda jak duża chmura a w rzeczywistosci jest to przylądek Antequera w trakcie zbliżania chmura staje się lądem  następnie ukazuje się Santa Cruz. Nie miałem wchodzić po nocy, ale tak było rozświetlone i wejście do portu widoczne z daleka że moje obawy odeszły, wiatr słabł, w sumie  cieszyłem się bo mogłem zawiesić silnik na pantografie i sprawdzić czy odpali, nie musząc wchodzić na żaglach,  skupiałem się na nawigacji i wejściu do mariny, linię mety sprawdziłem wcześniej i nie zajmowałem się nią już więcej wiedząc że ją przekroczę, gdy miałem milę do wejścia sprzątnąłem grota, sklarowałem moje linowe jak to mówi Ian spagetti, i odpaliłem katarynę niosąc foka do głowek portu. Po minięciu portu handlowego wszedłem do mariny, jeszcze jest ciemno, cisza, spokój, najwolniej jak się da opłynąłem całą zastanawiając się gdzie stanąć, szukałem małych jachtów, bezskutecznie, wybrałem najbardziej widoczne miejsce gdzie zarazem było najwięcej wolnej przestrzeni tak aby nie blokować przypadkiem komuś miejsca, była niedziela 23 listopada



utrata płetwy stabilizacyjnej 
 
klarowanie


Marina Santa Cruz

 Wypływając z Portimao nie mieliśmy zabukowanych miejsc w żadnej marinie z prostego powodu wszędzie spotykaliśmy się z odmową, jedynie Falka miała to szczęście i Rajmundowi udało si ęuzyskać rezerwację,  w marinie Radazul. Z góry założyłem że płynę do Santa Cruz i będę rzeźbić na miejscu. reszta miała podobne zdanie. W mędzy czasie dobra dusza Edyta stawała na głowie aby coś nam znaleźć, także mieliśmy opcje na drugim końcu wyspy w San Miguel za jej sprawą.

Nastał dzień zaczął się ruch w porcie, w międzyczasie czekająć na otwarcie biura mariny klarowałem jacht rozmawiałem z obok stojącymi żeglarzami wzbudzając zainteresowanie pewnie  jako najmniejszy jacht w porcie z jednym człowiekiem na pokładzie. W biurze lekki stres, uda się czy sie nie uda, opowiedziałem swoją historię starając się zrobić dobre żeglarskie wrażenie, że nie mam rezerwacji,  że mały jacht to wszędzie mnie upchają itd, Pani zaczęła konsultować przez radio z pracownikami mariny i to oni decydowali, byli na tak tylko muszę zmienić miejsce postoju uff, na pytanie o resztę jachtów  dzieleniem miejsca dostałem odpowiedź że to taknie działa i tyle. Po dokonaniu formalności czekałem na pojawienie się obsługi, gdy przybyli powiedziałęm im że płynie tutaj nas więcej, wszyscy na takich samych jachtach  w liczbie 6 do 7, ruszyło radio w ruch i już było wiadomo że nas poupychają, mogłem przekazać dobre wieści dalej i oto jesteśmy.


trochę większa setka:)

Komentarze